Przygodę z oddawaniem krwi rozpocząłem w nowicjacie. Od tego czasu oddałem ponad 30 litrów krwi. Najważniejsze jest jednak to, że pomagam w ten sposób ludziom, a oprócz tego krwiodawstwo daje mi wiele radości i satysfakcji.
Wszystko zaczęło się, gdy byłem na drugim roku nowicjatu. Wówczas zachorowała mama jednego z nowicjuszy i potrzebna była krew. Jacek, gdy uzyskał zgodę przełożonego, poprosił wszystkich nowicjuszy o pomoc i oddanie krwi dla jego mamy. Dziewięć osób podjęło tę inicjatywę. Okazało się jednak, że nie jest wcale tak łatwo oddać krew. Czterem osobom nie pozwolono oddać krwi z przeróżnych powodów: za słabe żyły czy za mała przerwa od czasu wizyty u dentysty. Ja nie mogłem oddać krwi, bo byłem trochę przeziębiony. Z punktu krwiodawstwa wracaliśmy razem bardzo radośni. Miałem jednak w sercu poczucie, że coś mi się nie udało. Szedłem z przeświadczeniem, że to takie męskie oddać krew, a mnie nie pozwolono tego zrobić.
Minęło parę tygodni i wszyscy, cała dziewiątka, otrzymaliśmy pocztą książeczki honorowego dawcy krwi. W tę książeczkę wpisuje się każde oddanie krwi. A moja książeczka była pusta. A zatem poczucie niespełnienia wzrosło. Coraz bardziej chciałem, chociaż raz w życiu oddać krew. Stawało się to moim marzeniem.
Po dwóch miesiącach poprosiliśmy przełożonego, aby powtórnie zgodził się, abyśmy oddali krew. Tym razem już nie dla mamy Jacka, ale tak po prostu, zupełnie bezinteresownie. Otrzymaliśmy zgodę i z radością pojechaliśmy do szpitala. To był dzień, kiedy zapragnąłem być honorowym dawcą krwi. Z wielką radością, choć osłabiony (tak jest z reguły za pierwszym razem) wychodziłem ze szpitala. Bardzo chciałem oddać krew jeszcze raz.
Na początku wielu z nas oddawało krew. Potem było nas coraz mniej. Podczas studiów filozoficznych regularnie chodziłem oddawać krew z kolegą z roku - Grzegorzem Bochenkiem SJ. Przed wykładami szliśmy do punktu krwiodawstwa. Wówczas nawet ścigaliśmy się, kto szybciej odda krew. Grzegorz miał grubsze żyły, dlatego najczęściej wygrywał. Najbardziej martwiło nas, gdy ktoś z nas chorował, bo to powodowało, że nie mogliśmy oddawać krwi. Zawsze musieliśmy odczekać cztery tygodnie od ostatniego wzięcia lekarstw.
Z czasem coraz więcej osób przestrzegało mnie przed oddawaniem krwi. Szczególnie zatroskani byli rodzice. Panują różne mity, o tym, że można się od tego uzależnić, że zmniejsza się odporność organizmu... Zawsze prosiłem lekarzy, by wyjaśniali mi te wątpliwości, co też robili bardzo gorliwie. Wspierało mnie także wspaniałe przeświadczenie, że robię coś dobrego dla drugiego człowieka… i jest to zupełnie anonimowe, bo nie wiem, komu pomagam.
Przekonałem się też, że nie jest łatwo oddawać krew regularnie. Co jakiś czas coś wypadnie: przeziębienie, albo złamanie ręki, innym razem dłuższy wyjazd, potem dentysta itd. Naprawdę nie jest łatwo oddawać krew z dokładnością co dwa miesiące. Jest dużo różnych ograniczeń, przepisów. Dzięki tym ograniczeniom, jestem pewien, że nie uzależniłem się od oddawania krwi. Miałem już przestoje półroczne i dłuższe.
Z czasem zacząłem promować oddawanie krwi. Namówiłem na to
rodzonego brata. Oczywiście za pierwszym razem poszliśmy razem, ale szybko w tym posmakował. Teraz sam z chęcią chodzi oddawać krew. Udało się też w Duszpasterstwie Akademickim w Warszawie zorganizować w czasie Wielkiego Postu akcję „Krew dla Jezusa”. Punkt krwiodawstwa był otwarty popołudniu tylko dla nas. Poszliśmy oddać krew grupą ponad dwadzieścia osób. Wiele z tych osób zasmakowało w tej formie czynienia dobra i oddaje krew w dalszym ciągu.
Ówczesny duszpasterz akademicki – o. Tomasz Ortmann SJ – zapragnął dalej promować oddawanie krwi. W warszawskim duszpasterstwie akademickim akcja "Krew dla Jezusa" stała się coroczną inicjatywą. Coś podobnego wydarzyło się też podczas Jezuickich Dni Młodzieży w Świętej Lipce. W Łodzi wprowadziliśmy akcję "Krew dla Jezusa" w 2008 roku. Najpierw była to moja inicjatywa w połączeniu ze wspólnotą Mocni w Duchu. Następnie troskę o wydarzenie przejęło duszpasterstwo akademickie.