Wszystko zaczęło się w 2010 roku podczas spotkania wigilijnego w rodzinnej firmie Wireland w Bytowie. Wtedy podjęliśmy rozmowę, aby wejść w męskiej wyprawie na Kilimandżaro: Tata i dwaj synowie. Tata funduje i podejmujemy męskie wyzwanie. Wówczas tata się na to zgodził i mój brat zaczął planować wyprawę. A pomysł na Kilimandżaro powstał, gdy w wakacje 2010 mój brat Arek brał udział w Tour d'Afrique (rowerem przez Afrykę z północy na południe) - kiedy przejeżdżali przez Kenię i Tanzanię, widząc w oddali tę wspaniałą górę - pojawiła się w Akru myśl, aby do tego miejsca wrócić.
Arek miał kontakty i zajął się organizacją wyjazdu. Planowaliśmy wyjazd na dwa tygodnie. Osiem dni na Kilimandżaro i potem kilka dni do Mombasa, aby doświadczyć Oceanu Indyjskiego. Zaplanowaliśmy termin na wakacje 2014. W międzyczasie tata wycofał swoją obecność w projekcie. Uważał, że ta góra to trochę za dużo na jego możliwości. Ale nie wycofał się z fundowania całego wypadu, za co tacie bardzo dziękujemy.
Polecieliśmy samolotem do Nairobi. Następnie busem z Nairobi (Kenia) do Arusza (Tanzania). Korzystaliśmy z lokalnych środków transportu. Sama przeprawa przez granicę była już olbrzymią atrakcją. W Aruszy przejęło nas biuro organizujące wejście na Kilimandżaro (Arek poznał szefa tego biura podczas Tour d'Afrique). W opłatę wejścia na szczyt wchodzi również hotel w noc przed wejściem na szczyt i w noc po zejściu ze szczytu. Opłata obejmuje również wszystkie podatki a także tragarzy.
O tragarzach trzeba napisać coś więcej. Cała góra Kilimandżaro pomyślana jest tak, aby dawać zarobić jak największej grupie lokalnej ludności. A zatem nie ma nigdzie żadnych schronisk. Dla każdego wchodzącego turysty wszystko trzeba wnosić. Dlatego też potrzebni są tragarze. Jeden tragarz może wziąć 20 kg bagażu plus swój bagaż. Przed wejściem do parku bagaż każdego tragarza jest ważony, czy nie przekracza dopuszczalnej normy. Na jednego turystę przypada średnio czterech tragarzy. Oni niosą naprawdę ciężki sprzęt. Dobierany specjalnie, aby był ciężki. Namioty, jedzenie, cała kuchnia. Wnoszą stoły i krzesła! Wnoszą nawet WC toi-toi. Na nas dwóch pracowało jedenastu Murzynów! Mieliśmy dwóch przewodników, kucharza, kibelkowego i siedmiu tragarzy. Przewodnicy mówili po angielsku, a wśród pozostałej ekipy był jeszcze najwyższy rangą tragarz, z którym też można było się dogadać po angielsku i który pełnił na postojach funkcję kelnera. Dla tragarzy było zawsze ważne, abyśmy szli wolno, ponieważ oni mieli za zadanie nas wyprzedzić, wcześniej rozbić namiot, rozstawić toaletę, ugotować posiłek itd. Pierwszego dnia nie mogliśmy się z tym pogodzić, że nam nie wolno nic robić. Ale przewodnicy nam wyjaśnili, że mamy dać zarobić tym chłopcom, bo dzięki tej pracy ich rodziny będą się utrzymywały przez cały rok.
Już pierwszego dnia mijaliśmy grupę 40 studentów. Mówili w różnych językach, ale dominował hiszpański. Służyła im grupa 200 Murzynów. Na postoju zobaczyliśmy stoły i 40 krzeseł! To był szok. Trudne było do przyjęcia, że jest jeden Murzyn kibelkowy. Jego zadaniem było rozstawiać całą toaletę i ją zwijać. A także po każdym z nas ją czyścić. A zatem on nas obserwował, czy już poszliśmy, czy jeszcze nie. :) Musieliśmy wejść w taki układ, ale nie my go stworzyliśmy. Czuliśmy się w tym niekomfortowo, ale nie mogliśmy nic zrobić. Gdybyśmy powiedzieli, że sami zajmiemy się toaletą - jeden człowiek straciłby pracę.
Pierwszy dzień był przepięknym przejściem przez las tropikalny. Widoki bajkowe. Zieleń tak bujna i żywa, aż trudno sobie wyobrazić, że coś takiego istnieje. Pierwszy nocleg był jedynym w temperaturze powyżej zera stopni. Później już noce były mroźne. Druga noc już była na wysokości 4000 m. n.p.m. Od tego momentu szliśmy wzdłuż góry - raz wyżej, raz niżej, robiąc wyskoki na maksymalnie 4800 m n.p.m., aby przejść aklimatyzację.
Gdy byliśmy już blisko szczytu, był nocleg w miejscu, gdzie była ostatnia rzeka na naszej trasie. Jedzenia już trochę zeszło i tragarze mogli już wziąć dodatkowy bagaż. Od tego momentu tragarze nieśli też wodę - dla siebie i dla nas. Gdyby wody zabrakło, to musieliby po nią wracać. Było też wtedy strome podejście po skałach. Dla nas, bez bagażu, nie było ono trudne. Po prostu podnosiliśmy wysoko nogi i wchodziliśmy po skałach do góry. Ale dla tragarzy był to najtrudniejszy dzień. Tam widzieliśmy, jak się przewracają, jak muszą sobie pomagać. Tragarze nie mieli żadnego specjalnego sprzętu wspinaczkowego, żadnych kurtek przeciwwietrznych ani dobrych butów. Niektórzy z nich szli w jedynych butach które mieli - czyli w lakierkach albo sandałach.
Oto relacja zdjęciowa z naszej wyprawy:
Ja mam taką przypadłość, że w górach puchnę. Kiedy mam duży wysiłek fizyczny i jestem na wysokości, to twarz mi mocno puchnie. Dlatego ostatnie dwa dni były dla mnie trudne. Na szczęście nasza wyprawa uległa skróceniu o jeden dzień. Doszliśmy dosyć szybko do ostatniego schroniska. To był dzień, kiedy nasi przewodnicy nie mówili nam "poli, poli" czyli "wolniej, wolniej". Po prostu pozwolili nam iść po naszemu. Do tego schroniska doszliśmy dużo przed tragarzami. To miało być ostatnie schronisko. Tutaj mieliśmy spać i w nocy ok. godz. 3 wyruszyć na szczyt. Kilimandżaro ma taką cechę, że do południa jest prawie zawsze bez chmur i są piękne widoki. A popołudniu jest już różnie.
Nasi przewodnicy zobaczyli, że tego dnia nie zapowiada się na żadne chmury oraz że jesteśmy w doskonałej formie. Podjęli więc decyzję, że wchodzimy teraz na szczyt. Tragarze na szczyt nie wchodzą. Pozostają w tym ostatnim schronisku na wysokości 4700 m. n.p.m. Była to już ostatnia baza, którą rozbijali tragarze.
A zatem ok. godz. 12.00 w południe ruszyliśmy na szczyt. Początkowo wszystko szło dobrze. Ale od mniej więcej 5600 m. n.p.m. ja miałem chorobę wysokościową. Okropne doświadczenie. Miałem to też na Mont Blanc. Przeze mnie mieliśmy bardzo dużo postojów. Liczyłem kroki, aby zatrzymać się dopiero po dwudziestu, a nie po pięciu krokach. Nudności. Nie ma się siły na nic i ogólnie nic się nie chce. To jest też taki moment, kiedy nie ma znaczenia czy się wejdzie na szczyt, czy nie. To pragnienie znika. Brakuje w ogóle motywacji. Właściwie to motywacją są wtedy tylko osoby dookoła. Na szczęście Arka to nie chwyciło tak szybko. Wlokąc się doszliśmy do krateru. Zasadniczo, gdy ktoś dojdzie do krateru (Stella Point 5739 m. n.p.m.) - to już wiadomo, że uda mu się dojść po krawędzi krateru na sam szczyt. Mnie już od tego momentu szło się lepiej. Natomiast na kraterze choroba wysokościowa złapała Arka. Na szczęście do szczytu było już blisko. W końcu doszliśmy. Była godz. 17.30. Stanęliśmy najprawdopodobniej na najwyższym punkcie ziemi w naszym życiu.
Na szczycie nie byliśmy długo. Popatrzyliśmy trochę na piękne widoki, ale przy chorobie wysokościowej one tak nie smakują, jak podziwialiśmy je będąc niżej. Cel osiągnięty i chce się schodzić. Tam, na szczycie, to nasi przewodnicy cieszyli się bardziej z tego, że doszliśmy, niż my. Oni są premiowani, jeśli ich klienci dotrą na szczyt, co wcale nie jest normą. Ze szczytu schodziliśmy bardzo szybko, aby jak najmniej iść po ciemku. Schodziliśmy trochę inną drogą niż wchodziliśmy, aby było szybciej. Na dużej części zbocza góry jest popiół wulkaniczny - taki brudny piach. Po tym popiele można było się mocno ślizgać. Po prostu zbiegaliśmy z góry.
Gdy wróciliśmy do bazy było już ciemno. Nasi tragarze zaśpiewali i zatańczyli dla nas "Hakuna matata". Dużo radości, ale organizm był wycieńczony. Ja odczuwałem cały czas mocno chorobę wysokościową. Nie mogłem nic zjeść, bo wiedziałem, że wszystko zwymiotuję. Arek znosił to trochę lepiej. Dostałem jakieś leki i poszedłem spać. Dzięki tym tabletkom nie zwracałem. A rano, gdy wstałem - już było wszystko dobrze.
Z tego miejsca mieliśmy całodniowe zejście z góry. Zeszliśmy skrótową drogą aż na sam dół. A dole czekał już na nas samochód, który nas wszystkich odwiózł do Aruszy. W hotelu już europejski standard, ciepła woda, basen... Wyprawa się skończyła, ale jeszcze na kilka dni pojechaliśmy do Mombasy.