Od 2009 r. staramy się o męski wyjazd rodzinny. Tata, dwaj bracia (Arek i ja) oraz najstarszy syn Arka - Adam. Nie zawsze udaje się jechać w składzie męskim. Wyjazdy rodzinne też są piękne. Ale te męskie są jakoś inne, bardziej spartańskie. Tata sponsoruje. Natomiast miejsce i trasę wybiera Arek, konsultując swoje wybory z resztą grupy. Tym razem padło na Armenię - wyjazd na 5 dni. Armenia to pierwszy kraj, który przyjął chrześcijaństwo jako religię państwową. Połowę czasu przeznaczyliśmy na zwiedzanie stolicy i okolic, a drugą połowę na zdobycie najwyższego szczytu Armenii - Aragats (4095 m. n.p.m.).
Szczyt Aragats to wulkan z dosyć głębokim kraterem. Ma wiele szczytów dookoła. Pierwszego dni mieliśmy wejść na szczyt wulkanu na wysokości mniej więcej 3850 m n.p.m. Miała to być też taka trochę aklimatyzacja w tych górach. Drugiego dnia mieliśmy przejść przez krater i wejść na przeciwległy szczyt - najwyższy całej góry Aragats (4095 m. n.p.m.).
Wyprawę w góry wykupiliśmy w lokalnym biurze turystycznym. Chociaż nie było jej w ofercie, to zorganizowali ją specjalnie dla nas. Przewodnikiem był lekarz-dentysta, pasjonat gór. On też organizował namioty, śpiwory, użyczył swój samochód.
Na wysokości 3200 mieści się stacja meteorologiczna, która nie oferuje noclegu. Mieliśmy spać w namiotach przy tej stacji. Jednak teren był tak podmokły, że zdecydowaliśmy potargować się z mieszkającymi w stacji dwoma braćmi, aby zgodzili się na przyjęcie gości hotelowych. Mieli tam dwa pokoje, w których spały ich rodziny. Ale akurat tego dnia jechały już do domu. Zatem pracownicy stacji zgodzili się nas wziąć na nocleg. Jedliśmy też razem z nimi w ich kuchni. Świetne doświadczenie. Oczywiście stacja była bez łazienki. Natomiast mieli ciekawe WC - pomysł niesamowity. Pod domem przepuszczono strumyk, a w podłodze w piwnicy wycięta jest dziura. Załatwia się bezpośrednio do strumyka. Mycie też w strumyku. Trzeba tylko pamiętać, żeby się myć powyżej domu, a nie poniżej - czyli przed WC, a nie po nim :) Ten patent na WC możesz zobaczyć na zdjęciach.
Pierwszego dnia weszliśmy na zamierzony szczyt wulkanu Aragats.
Nie mieliśmy ani raków, ani rakiet śnieżnych. Tutaj bardzo przydałyby się rakiety śnieżne, bo śnieg był bardzo miękki. Wróciliśmy na nocleg mocno przemoczeni i trochę przemarznięci. Trudne byłoby spanie w namiocie przy tak mokrych ciuchach i butach. Tata był trochę przybity tym przemoczeniem i miał duże wątpliwości, czy kolejnego dnia pójdzie z nami na zdobycie szczytu. Ostatecznie decyzję miał podjąć rano.
Idziemy na szczyt w trójkę. Tata zostaje w stacji meteorologicznej. Zamierzał pochodzić sobie po górkach, aby mieć bazę w zasięgu wzroku. My natomiast ostrym krokiem ruszyliśmy zaatakować szczyt. Przechodząc przez krater - mocno tonęliśmy w śniegu. Pierwsza osoba zasadniczo była w śniegu po pas. Dlatego trochę zmienialiśmy się na prowadzeniu. Mieliśmy wówczas myśli, że jest dużo trudniej niż poprzedniego dnia i chyba dobrze, że tata został. Wyszliśmy z krateru i doszliśmy do przełęczy. Mamy już prostą drogę na szczyt, bez śniegu. Na przełęczy mieliśmy krótki przystanek na posiłek i zostawiliśmy na niej plecaki, aby dalej już bez obciążenia i szybko wejść na szczyt.
Pod koniec posiłku przyszło nagłe załamanie pogody. Szybko pojawiły się takie chmury, że dookoła nas było mleko. Padał mocny grad. Góra zrobiła się biała. Podjęliśmy decyzję o bardzo szybkim wchodzeniu. Mieliśmy ok. pół godziny mocnego marszu pod górę, aż na szczyt. Wchodząc, w pewnym momencie pojawiła się błyskawica i zaraz po niej grzmot. Jakby tuż obok nas. Nasz przewodnik krzyknął wówczas "RUN DOWN". Bez dyskusji zbiegaliśmy na dół, aż pojawił się jakiś większy kamień, aby się pod nim schować. To był koszmar. Mleko dookoła, grad, deszcz i masa grzmotów. Wtedy przewodnik nam powiedział, że dwa lata temu w tym miejscu zginął jego przyjaciel. Uderzył w niego piorun. Ta góra ma bardzo częste burze.
Gdy deszcz ustał i mieliśmy wrażenie, że burza jakby trochę przeszła, dalej zbiegaliśmy na dół. Dookoła nas cały czas mleko. Nie było widać nic. Zabraliśmy plecaki z przełęczy i dalej zbiegaliśmy do krateru. Aż wyszliśmy z chmury. Szliśmy dalej szybkim krokiem. Gdy byliśmy już w połowie krateru nad szczytem nie było ani jednej chmury - czyste błękitne niebo. Ale słyszeliśmy nadchodzącą burzę z drugiej strony. Choć były myśli, aby spróbować jeszcze raz wrócić i uderzyć na szczyt, to każdy z nas wiedział, że byłoby to głupie. Gdy wróciliśmy do "schroniska" - nad całą górą były olbrzymie chmury. Szczyt nie został zdobyty. Na GPSie sprawdziliśmy, że wcześniejszego dnia, razem z tatą, weszliśmy troszkę wyżej. Czyli moment, z którego zaczęliśmy zbieganie był trochę niżej położonym punktem niż zdobyty szczyt razem z tatą. Widać to dokładnie na zdjęcie GPSa, które widać na końcu naszych zdjęć.
Nie wszystkie szczyty są do zdobycia za pierwszym razem. Góry uczą szacunku i posłuszeństwa. Tak też było tym razem. Nie zdobyliśmy szczytu, ale nabraliśmy dużo doświadczenia i mieliśmy świetną wspólną przygodę