powrót

Tête de Bostan 
(2406 m n.p.m.)

Uczestnicy: przewodnik - Franck Chaigneau SJ  i ja.
9 - 10 grudnia 2006
r. 

     Wyjechaliśmy z Paryża rano w sobotę 9 grudnia. Pogoda była okropna, deszcz i wiatr. Dzień wcześniej w Paryżu była wichura, która spowodowała bardzo dużo zniszczeń, jedna osoba zginęła. Prognoza pogody dla gór była następująca: w sobotę deszcz, a powyżej 1000 m n.p.m. - śnieg, do tego wiatr i mgły. W niedzielę deszczowo, ale chmury będą poniżej 1400 m. n.p.m. Franck wymyślił, że możemy wejść w sobotę na wysokość 1700 m. i tam przenocować. Kolejnego dnia będziemy nad chmurami i pogoda powinna być dobra. Plan był taki, że jeśli okaże się, że pogoda jest nieznośna, to wracamy, a jeśli będzie ładnie - atakujemy szczyt. 
     Dojechaliśmy do miejscowości Samoëns przy granicy Francji ze Szwajcarią (zjazd z autostrady w Cluses, 30 km przed Chamonix). Tam wypożyczyliśmy rakiety śnieżne, zjedliśmy kanapki i wybraliśmy się na parking w miejscowości Les Allamandes (1052 m. n.p.m). W Samoëns padał deszcz, pogoda była taka, że tylko wariaci mogliby iść teraz w góry. W Les Allamandes już nie było deszczu, padał tylko śnieg. Jednak jego intensywność nie zachęcała, aby iść w góry. Sytuacja wyglądała następująco:

     Po drodze okazało się, że szlak do schroniska jest przetarty. Po około pół godzinie mijamy małżeństwo, które w ciągu dnia weszło do schroniska i teraz schodzi z powrotem. To dobra informacja, bo rzeczywiście ścieżka aż do miejsca noclegu była wydeptana. Chcieliśmy dojść do schroniska przed zmrokiem, ale się nie udało. Ostatnia godzina była trochę trudna. Szliśmy po ciemku. Nie było widać ani jednej gwiazdy. Tylko prószący śnieg, wiatr, i mgła, która momentami ograniczała widoczność do metra. Franckowi nie chciała działać latarka, a zatem trzymał się bardzo blisko mnie, a ja prowadziłem. Fajnie się idzie w górach, zupełnie nie wiedząc, co jest przede mną. Na śniegu widziałem tylko zasypywaną przez śnieg i wiatr ścieżkę, zrobioną przez poprzedników. Mimo iż Franck znał troszkę tę drogę (szedł nią dwa razy w życiu), to gdyby nie owo małżeństwo, które wydeptało choć trochę ścieżkę, byłoby nam bardzo trudno dotrzeć do schroniska. Schronisko, które nazywa się Refuge Bostan Tornay (1767 m. n.p.m.).   

     Po rozpakowaniu rzeczy, odprawiliśmy razem Mszę św. W schronisku było tak zimno, że śnieg, który leżał na podłodze, wcale nie topniał. Nie było też kominka, aby choć trochę rozgrzać pomieszczenie. Warunki spartańskie, ale super. 

     Kolejnego dnia rano pogoda była świetna. Widać całą noc padał śnieg. Ale teraz niebo jest bezchmurne, wszystkie chmury są poniżej nas. Plan Francka sprawdził się w stu procentach. Zjedliśmy spokojnie niedzielne śniadanie i ok. godziny ósmej rano wyruszyliśmy w drogę. Franck chciał, abym prowadził na szczyt. Oznaczało to, że będę przecierał drogę. To było piękne doświadczenie... chodzenie po przynajmniej metrowym puchu śnieżnym i omijanie dziur między skałami, których w większości w ogóle nie było widać (musiałem badać grunt kijkami do nart).

     Najpierw pierwszą porządną wpadkę w dziurę zaliczył Franck. Następnie, w połowie drogi przyszła kolej na mnie. Wywaliłem się w taki sposób, że jedna noga wpadła mi między skały, a z drugiej strony kijek do nart zrobił to samo. W efekcie, kijek złamał się na dwie części. To był troszkę moment kryzysowy. Powiedziałem Franckowi, że teraz, gdy jestem bez jednego kijka, to on musi prowadzić. Ale prowadzenie wiąże się z dużo większym wysiłkiem fizycznym, bo trzeba bardzo wysoko podnosić nogi. Franck wolał oddać mi swój kijek, abym mógł dalej przecierać drogę. Ucieszyło mnie to, bo byłem w bardzo dobrej kondycji fizycznej. W ostatnim miesiącu często jeździłem na uczelnię rowerem (ok. 16 km w jedną stronę), robiąc ok. 400 km, nie raz w deszczu. Widziałem, że to wszystko teraz bardzo owocuje.

     Opuściliśmy w końcu teren "zaminowany" dziurami w śniegu. Wówczas wspinaczka była już naprawdę przyjemna, choć wymagająca. Jednak świetne widoki powodowały, że w ogóle nie czuliśmy zmęczenia. 

     W końcu dotarliśmy na szczyt - Tête de Bostan (2406 m n.p.m.). Troszkę wiało, ale pogoda była przepiękna. Niebo błękitne, ciepłe słońce... Mam nadzieję, że zdjęcia choć trochę pokazują urok tej wyprawy.  

     Po powrocie do schroniska zjedliśmy wszystko, co nam jeszcze zostało. Wyliczyliśmy jedzenie idealnie. Słońce było bardzo ciepłe, a schronisko zasłaniało nas od wiatru, a zatem zdecydowaliśmy się na jedzenie na werandzie. Franck podsumował, że to rzadkie jeść obiad na balkonie w połowie grudnia. Chcieliśmy jeszcze w tak sympatycznych warunkach odprawić niedzielną Mszę świętą, ale niestety, po uporządkowaniu stołu zaszło słońce i zrobiło się zimno. Podjęliśmy decyzję odprawienia Mszy świętej na parkingu na autostradzie, nie było już innego wyjścia. Schodząc ze schroniska do samochodu, podziwialiśmy jeszcze pięknie ośnieżony las. Wyprawa była super. 


powrót