powrót

Mont Blanc 
(4810 m n.p.m.)

Uczestnicy: przewodnik - Franck Chaigneau SJ  i ja.
9 - 11 września 2006
r. 

     Wyjechaliśmy z Paryża (wysokość 33 m n.p.m.) 9 września o godz. 6.30. Przejechaliśmy samochodem 600 km, aby o godz. 12.30 dojechać do miejscowości Fayet. Kilka kilometrów przed tą miejscowością, na parkingu przy autostradzie, jest punkt widokowy na Mont Blanc. Pierwsze zdjęcie przedstawia widok, który mieliśmy na tym parkingu. Zaznaczyłem na zdjęciu miejsca przez które przechodziliśmy. W Fayet zostawiliśmy samochód, wypożyczyliśmy sprzęt alpinistyczny, zjedliśmy obiad i wzięliśmy kolejkę, która ma stację docelową na wysokości 2415 m n.p.m. (Refuge de Nid D'Aigle). Z kolejki korzysta wielu turystów, ponieważ jej trasa przebiega w taki sposób, że można wyraźnie zobaczyć szczyt Mont Blanc (jeśli tylko nie ma chmur). Zdjęcie czwarte przedstawia taki widok.

     Kolejką przejechaliśmy trasę, którą na mapie zaznaczyłem żółtymi punktami. O godz. 15.00 kolejka dojechała do celu, byliśmy na wysokości 2415 m n.p.m. Przed nami pierwsza wspinaczka do schroniska Tête Rousse (3167 m n.p.m). Na mapie zaznaczyłem to schronisko jako pierwszą czerwoną kropkę. Kolejne zdjęcie przedstawia schronisko Tete Rousse. Muszę przyznać, że jest to najdroższe schronisko, w jakim byłem. Litr gorącej wody kosztował 4 euro. W schronisku nie było światła w pokojach, ani bieżącej wody. Ludzie kupowali wodę, aby się lekko obmyć lub szli spać bez mycia. Ja umyłem się w śniegu. Szczoteczkę do zębów wsunąłem w śnieg, a potem śniegiem płukałem usta. Twarz myłem w ten sposób, że wkładałem ręcznik w śnieg, a potem wilgotnym ręcznikiem ocierałem czoło itd. 

     Wieczorem, 9 września odprawiłem Mszę św. na skałach przy schronisku. Była to moja pierwsza Msza św. w górach, na wysokości 3167 m n.p.m. Ofiarowałem ją w intencji powstania wspólnoty życia w Łodzi w przyszłym roku. 
     Ok. godz. 19 byliśmy już wszyscy w łóżkach (pokoje dwudziestoosobowe). Cały nasz pokój wybierał się na Mont Blanc. Pobudka była o godz. 1  w nocy. Wyjście jak najszybciej po śniadaniu. Nam udało się wyjść o 1.55. Na kolejnym zdjęciu widać miasto, które widzieliśmy w dole podczas nocnej wspinaczki.

     Naszym pierwszym celem było schronisko Goûtera (Refuge du Goûter) na wysokości 3817 m n.p.m. Była to dosyć ostra wspinaczka. Dopiero podczas schodzenia (w dzień) zobaczyłem, jak trasa była niebezpieczna. Kolejne zdjęcie pokazuje, gdzie znajduje się schronisko Goûtera i pod jak stromą ścianę należało wejść. Dla pokazania stopnia trudności podam, że wchodziliśmy do tego schroniska 2 godziny i 40 minut, a tą samą trasą schodziliśmy 2 godziny i 15 minut.

     Wychodząc ze schroniska Goûtera, Franck stwierdził, że idę za szybko i on, 65-letni dziadziuś, nie może za mną nadążyć, dlatego teraz będę go ciągnął. To było bardzo wyczerpujące. Około godziny 5.30 Franck chciał się przespać ok. 10 minut na śniegu, bo był zmęczony. Poprosiłem go, abyśmy poczekali na słońce, bo jest mi zimno. Zgodził się. Ale czułem, że ciągnięcie go staje się coraz trudniejsze. O godz. 6.00 już nie miałem siły. Powiedziałem mu, że już nie mogę go ciągnąć. Niech się prześpi gdzie chce, poczekam. Wówczas powiedział mi, że już nie potrzebuje, bo przespał się podczas marszu. 
     Mimo wszystko zamieniliśmy się miejscami, teraz on prowadził, a ja szedłem przywiązany liną za nim. Ale coś się ze mną działo, czułem się fatalnie. Bolała mnie głowa i brzuch. Zacząłem żuć cukierki, które w jakiś sposób powstrzymywały odruchy wymiotne. Najgorsze było to, że miałem coraz mniej radości we wchodzeniu. 
     Około godziny 7.00 zaczęło wychodzić słońce. Widoki były imponujące. Byliśmy już na wysokości ponad 4 tys. m.

     Bardzo trudne było podejście do ostatniego "schroniska" Vallot (Refuge Vallot) na wysokości 4362 m n.p.m. (Na mapce powyżej to schronisko zaznaczone jest zieloną kropką). Piszę "schronisko" ponieważ było zamknięte z powodu remontu. Poza tym był to raczej mały barak dla tych, którzy coś źle obliczyli we wchodzeniu na szczyt. Podczas podejścia do tego schroniska (zdjęcie powyżej) zacząłem mieć zawroty głowy. Sprawa była już jasna - mój organizm źle reaguje na brak tlenu. Na dużym placu śniegu przed schroniskiem Vallot (zdjęcie poniżej) położyliśmy się na krótką drzemkę. Franck zaczął natychmiast chrapać. Ja chciałem choć trochę zasnąć, ale nie mogłem z powodu bólu głowy i brzucha. Czułem, że to już koniec mojej wspinaczki. Ja mogę już tylko schodzić. Gdy zobaczyłem kanapki, od razu miałem odruch wymiotny. Tylko cukierki mnie ratowały. Dziwne samopoczucie. Po prostu patrzyłem na szczyt (widać go już na zdjęciu poniżej po lewej stronie), wiedziałem, że jest już blisko, ale aż nie miałem ochoty wchodzić. 

     Na dodatek, właśnie na szczyt przyleciał helikopter, aby kogoś zabrać. Sytuacja nie sprzyjała temu, by ryzykować dalsze wchodzenie. Im wyżej, tym mniej tlenu, a zatem mogłem się czuć tylko gorzej. Franck jednak wiedział, że organizm musi się przystosować do wysokości i dawał mi czas. Powiedział, że jeszcze trochę poczekamy, zobaczymy. Ja wcinam znowu cukierki i jakoś mi one pomagają. Za namową Francka wchodzimy dalej. Umówiliśmy się, że jeśli moje samopoczucie będzie się pogarszało, to wrócimy. Najgorsze w tym były zawroty głowy.

    Kontynuujemy. Dla Francka było to dwudzieste wejście na szczyt Mont Blanc, dla mnie pierwsze. Trasa robiła się naprawdę niebezpieczna. Należało iść bardzo ostrożnie. Ja ssałem cukierek za cukierkiem, aby tylko dojść. Starałem się też nie patrzeć w dół... Te strome ściany śniegu wyglądały rzeczywiście przerażająco. Wspinamy się, jesteśmy coraz bliżej...

     W końcu dotarliśmy na najwyższy szczyt Alp. Dach Europy - 4810 m n.p.m. Franck powiedział mi, że jeszcze nigdy nie miał tak pięknej pogody na tym szczycie. Zdażało się tak piękne słońce, ale wówczas był silny wiatr. A teraz... super słońce i prawie brak wiatru. Na szczycie byliśmy o godz. 12.15 i zostaliśmy na nim przez 20 minut. Poniżej jeszcze widoki ze szczytu.

     Jeszcze rzut oka na miejscowość Chamonix - najpopularniejszą miejscowość pod szczytem Mont Blanc. I czas na schodzenie, aby wrócić do schroniska na nocleg.

     Odzyskałem uśmiech, gdy doszliśmy do schroniska Goûtera, przekraczając jednocześnie granicę 4 tys. metrów. Przestało brakować mi tlenu, nie bolała już głowa ani żołądek. Zmęczeni wypiliśmy coś orzeźwiającego i schodziliśmy dalej, do schroniska, z którego wyszliśmy. Zejście było bardzo strome. Nie dowierzałem, że wchodziliśmy pod taką górę w nocy. Zaznaczyłem na czerwono schronisko Tête Rousse, do którego schodziliśmy. Tę samą trasę pokonaliśmy w przeciwnym kierunku nocą.

     W schronisku byliśmy o godz. 18.00. Odprawiliśmy razem niedzielną, dziękczynną Mszę św. i po szybkiej kolacji poszliśmy spać. Kolejnego dnia pobudka o 6.30. Jeszcze niecałe dwie godziny schodzenia do kolejki... I o godz. 10.30 byliśmy już przy samochodzie. Do Paryża dojechaliśmy na godz. 17.30.


powrót