Z dalszej części wyprawy nie ma już zdjęć. Schowałem aparat do plecaka i
nie było zbytnio możliwości, aby go wyjąć. Pierwszy raz w życiu
wspinałem się na szczyt korytarzem w skałach, na linach, używając
czekana i rąk, będąc ciągle przywiązanym jeden do drugiego.
Gdy zobaczyłem,
jak bardzo stromy jest nasz korytarz, zrozumiałem, że zaczęły się
prawdziwe góry. Było tak stromo, że na wszelki wypadek zapytałem
Francka, czy będziemy schodzić inną trasą. Chciałem się upewnić, bo
wiedziałem, że byłoby dla mnie psychiczną niemożliwością schodzić
tą drogą. Franck odpowiedział, że będziemy schodzili normalną drogą,
którą wchodzą i schodzą wszyscy, bo to zejście mogłoby być dla mnie
trochę za trudne technicznie.
I tak pomału
wchodziliśmy coraz wyżej. Najpierw wchodził Franck, ja w tym czasie, będąc
przyczepionym do ściany, asekurowałem go na linie. Następnie on się
przypinał do skały i ja wchodziłem do góry, będąc asekurowanym przez
niego. I tak, wchodząc coraz wyżej pokonywaliśmy oblodzone skały i śnieg.
Najbardziej bolały kolana, bo przemoczone na kolanach spodnie, cały czas
przylegały do śniegu i było im naprawdę zimno. Co jakiś czas spoglądałem
w dół. Wiedziałem, że po upadku, nie ma szans przeżyć, ale nie po
to jesteśmy przywiązani liną, aby spadać na dół.
Raz się zdarzyło,
że Franckowi obsunął się z pod nogi kawałek skały, który poleciał
w dół. Franck szybko krzyknął, abym przypadkiem nie oberwał tym
kamieniem. śledziłem potem tor jego lotu w dół... kilkaset metrów. Nie wiedziałem
już miejsca, gdzie się zatrzymał.
W taki oto
sposób weszliśmy na samą górę. Na szczycie byłem trochę przerażony, gdy
zobaczyłem, że z drugiej strony ściana jest prawie pionowa. Franck informuje mnie, że jeszcze kilkanaście minut i będziemy na
szczycie, na który zmierzamy. Jednak, po kilkunastu krokach, zobaczył że
między nami, a naszym szczytem jest głęboka i stroma przełęcz. Wówczas
powiedział: "Pomyliłem korytarze, tędy nie wejdziemy na szczyt.
Musimy zejść tym samym korytarzem, co wchodziliśmy. Teraz rozumiem,
dlaczego ten korytarz był trudniejszy do pokonania, niż go pamiętałem".
Na chwilę zbladłem. Ale na wysokości ponad 3500 m n.p.m nie dyskutuje
się z przewodnikiem, tylko wykonuje się jego polecenia.
Zacząłem schodzić. Nie patrzyłem w dół, ale
wiedziałem, że robię coś, tylko dlatego, że nie było innego wyjścia.
Normalnie bym się tego nie podjął. Schodziliśmy na linie. Najpierw
Franck mnie spuszczał. W pewnym momencie, gdy widziałem dogodną
sytuację, przyczepiałem się do ściany i zwalniałem Franckowi linę.
Jednocześnie przywiązywałem go tą liną do siebie. Gdyby więc spadł,
to tylko tyle metrów, ile było różnicy między mną, a nim. On też
spuszczał się na linie, ale sam. Używał przy tym bardzo prostej metody, ale
pomyślałbym, że tak można.
Gdy już zeszliśmy ok. 3/4 trasy, zdążyło się
nieszczęście. Ja już byłem przywiązany do skały, a kolej była na
Francka. Teraz on spuszczał się na linie, która pod koniec wyskoczyła ze
skały, o którą była zahaczona. Franck poleciał kilka metrów w dół i jakoś cudem
zatrzymał się na skałach. Widziałem, że się uderzył w głowę, którą
ochronił niemal automatycznie rękoma. Ale oberwał też w bark i nogi.
Zatrzymał się pół metra ode mnie. Ale wstał. I wówczas odetchnąłem. Bo
w tym momencie nic bym sam nie zrobił. Po prostu - tylko dzwonić po
pomoc.
Franck wstał, ale coś był niemrawy. Zadawał
jakieś bezsensowne pytania. W końcu padło pytanie: "Gdzie my jesteśmy?"
Zbaraniałem, ale pomału wszystko wyjaśniałem. A on wtedy zapytał:
"My wchodzimy, czy schodzimy?" To pytanie pokazało mi, że
sytuacja jest poważna. Ale nikt nie panikował. Franck mi zakomunikował,
że on nie wie, gdzie iść. Nic nie rozumie i nie wie, gdzie jest.
Powiedział też, że jeśli ja wiem, gdzie jesteśmy i jak wrócić, to
ja przejmuję prowadzenie. To był trudny moment, ale przecież znałem
drogę powrotną. Na szczęście widziałem, że Franck ma dalej w rękach
wszelkie umiejętności alpinistyczne. Zacząłem mu mówić, co ma robić
i on to wykonywał. Np. powiedziałem, że teraz będzie mnie dalej
spuszczał na linie. Zaczął więc przygotowania do kolejnego spuszczania, ale inną
metodą niż wcześniej. Ja się na to nie zgodziłem i powiedziałem, że
ma mnie spuszczać używając tzw. "ósemki", którą miał przy
pasie. Posłuchał mnie i wrócił do tej metody, którą używał wcześniej.
Schodziliśmy teraz krótszymi odcinkami, aby się dobrze widzieć
i słyszeć.
Pod sam
koniec, gdy byliśmy już przy lodowcu, Frank zaczął mnie pytać, co się
stało, że boli go bark, głowa i prawa pierś. Wyjaśniłem, że upadł.
Nie pamiętał nic z naszych ustaleń i naszej rozmowy po upadku.
Natomiast wróciła normalna pamięć. Wiedział już, gdzie idziemy. Było
tak, jak wcześniej.
Po
ponad ośmiu godzinach wspinaczki wróciliśmy do schroniska na godz.
14.30. Po posiłku i przebraniu się, zrobiliśmy sobie ostatnie pamiątkowe
zdjęcia, założyliśmy rakiety śnieżne i zeszliśmy do
samochodu.
|