powrót

Masyw Mont Blanc
Trasa z miejscowości Le Tour (1453 m n.p.m.)
przez schronisko Albert 1er (2702 m n.p.m.)
na szczyt Aiguille du Tour (3544 m n.p.m.)

Uczestnicy: przewodnik - Franck (jezuita z Francji) i ja.
26 i 27 maj 2006
r. 

     Ponieważ nasz trasa była z przygodami, postanowiłem opisać ją w skrócie. Z Paryża wyjechaliśmy 25 maja o godz. 23. Pokonaliśmy trasę 650 km, prowadząc samochód całą noc na przemian: jeden śpi, a drugi prowadzi. Rano, ok. godz.8.00 byliśmy na miejscu. W wypożyczalni sprzętu zastała mnie niemiła informacja, otóż moje buty nie nadawały się, aby do nich przypiąć raki. A zatem musiałem buty wypożyczyć, innymi słowy - odciski murowane. Ale nie była wyjścia.
     W butach nie przystosowanych do mojej stopy miałem problemy już po godzinie wspinaczki. Pojawiły się obtarcia na piętach i każdy krok był coraz to mocniej odczuwalny. Ale nie po to wybieram się w góry, by narzekać. Na pierwszym postoju, po dwóch godzinach marszu odespaliśmy trochę noc. Nie ciągałem butów, bo wiedziałem, że już ich nie założę, a przed nami pomału rozpoczynał się ch godzinach śniegu: 

     Na trzecim zdjęciu widać końcówkę lodowca "Glacier du Tour", przez który będziemy przechodzić kolejnego dnia. Jest to trzeci, co do wielkości, lodowiec masywu Mont Blanc. Czwarte zdjęcie pokazuje schronisko, w którym spędzimy noc. Końcówka marszu była naprawdę wyczerpująca, bo dosyć stroma. W schronisku byliśmy o godz. 16.00. Po smacznym posiłku, zachęceni widokami zaa okna, też postanowiliśmy trochę poleżeć na dworze i cieszyć oko pięknymi widokami. 

     Kolejnego dnia wyruszyliśmy ze schroniska przed godziną 6 rano. Przypięte do butów raki pozwalały spokojnie pokonywać lekko zlodowaciały śnieg. Mieliśmy pół godziny marszu, do miejsca, w którym przekroczenie lodowca jest w miarę bezpieczne. Bezpieczne - oznacza, że prawdopodobieństwo szczelin w lodowcu jest małe. Jednak dla asekuracji przywiązujemy się liną. Z ciekawości zapytałem Francka, czy już mu się zdarzyło, że ktoś wpadł w szczelinę? Powiedział, że raz - tak. Byli w ekipie trzyosobowej i jedna osoba wpadła. Udało się ją wyciągnąć.

     Pierwsze z poniższych zdjęć pokazuje, różnicę między "skałami" lodowca, które są na pierwszym planie, a normalną górą, którą widzimy na dalszym planie. Drugie zdjęcie przedstawia nasz szczyt: Aig. du Tour (3544 m n.p.m.). Niestety, przez pomyłkę weszliśmy na szczyt, który widać tuż obok głównego szczytu, po jego lewej stronie. Ale o tym za chwilę. 

     Z dalszej części wyprawy nie ma już zdjęć. Schowałem aparat do plecaka i nie było zbytnio możliwości, aby go wyjąć. Pierwszy raz w życiu wspinałem się na szczyt korytarzem w skałach, na linach, używając czekana i rąk, będąc ciągle przywiązanym jeden do drugiego. 
     Gdy zobaczyłem, jak bardzo stromy jest nasz korytarz, zrozumiałem, że zaczęły się prawdziwe góry. Było tak stromo, że na wszelki wypadek zapytałem Francka, czy będziemy schodzić inną trasą. Chciałem się upewnić, bo wiedziałem, że byłoby dla mnie psychiczną niemożliwością schodzić tą drogą. Franck odpowiedział, że będziemy schodzili normalną drogą, którą wchodzą i schodzą wszyscy, bo to zejście mogłoby być dla mnie trochę za trudne technicznie. 
     I tak pomału wchodziliśmy coraz wyżej. Najpierw wchodził Franck, ja w tym czasie, będąc przyczepionym do ściany, asekurowałem go na linie. Następnie on się przypinał do skały i ja wchodziłem do góry, będąc asekurowanym przez niego. I tak, wchodząc coraz wyżej pokonywaliśmy oblodzone skały i śnieg. Najbardziej bolały kolana, bo przemoczone na kolanach spodnie, cały czas przylegały do śniegu i było im naprawdę zimno. Co jakiś czas spoglądałem w dół. Wiedziałem, że po upadku, nie ma szans przeżyć, ale nie po to  jesteśmy przywiązani liną, aby spadać na dół. 
     Raz się zdarzyło, że Franckowi obsunął się z pod nogi kawałek skały, który poleciał w dół. Franck szybko krzyknął, abym przypadkiem nie oberwał tym kamieniem. śledziłem potem tor jego lotu w dół... kilkaset metrów. Nie wiedziałem już miejsca, gdzie się zatrzymał.
     W taki oto sposób weszliśmy na samą górę. Na szczycie byłem trochę przerażony, gdy zobaczyłem, że z drugiej strony ściana jest prawie pionowa. Franck informuje mnie, że jeszcze kilkanaście minut i będziemy na szczycie, na który zmierzamy. Jednak, po kilkunastu krokach, zobaczył że między nami, a naszym szczytem jest głęboka i stroma przełęcz. Wówczas powiedział: "Pomyliłem korytarze, tędy nie wejdziemy na szczyt. Musimy zejść tym samym korytarzem, co wchodziliśmy. Teraz rozumiem, dlaczego ten korytarz był trudniejszy do pokonania, niż go pamiętałem". Na chwilę zbladłem. Ale na wysokości ponad 3500 m n.p.m nie dyskutuje się z przewodnikiem, tylko wykonuje się jego polecenia. 
     Zacząłem schodzić. Nie patrzyłem w dół, ale wiedziałem, że robię coś, tylko dlatego, że nie było innego wyjścia. Normalnie bym się tego nie podjął. Schodziliśmy na linie. Najpierw Franck mnie spuszczał. W pewnym momencie, gdy widziałem dogodną sytuację, przyczepiałem się do ściany i zwalniałem Franckowi linę. Jednocześnie przywiązywałem go tą liną do siebie. Gdyby więc spadł, to tylko tyle metrów, ile było różnicy między mną, a nim. On też spuszczał się na linie, ale sam. Używał przy tym bardzo prostej metody, ale pomyślałbym, że tak można. 
     Gdy już zeszliśmy ok. 3/4 trasy, zdążyło się nieszczęście. Ja już byłem przywiązany do skały, a kolej była na Francka. Teraz on spuszczał się na linie, która pod koniec wyskoczyła ze skały, o którą była zahaczona. Franck poleciał kilka metrów w dół i jakoś cudem zatrzymał się na skałach. Widziałem, że się uderzył w głowę, którą ochronił niemal automatycznie rękoma. Ale oberwał też w bark i nogi. Zatrzymał się pół metra ode mnie. Ale wstał. I wówczas odetchnąłem. Bo w tym momencie nic bym sam nie zrobił. Po prostu - tylko dzwonić po pomoc.
     Franck wstał, ale coś był niemrawy. Zadawał jakieś bezsensowne pytania. W końcu padło pytanie: "Gdzie my jesteśmy?" Zbaraniałem, ale pomału wszystko wyjaśniałem. A on wtedy zapytał: "My wchodzimy, czy schodzimy?" To pytanie pokazało mi, że sytuacja jest poważna. Ale nikt nie panikował. Franck mi zakomunikował, że on nie wie, gdzie iść. Nic nie rozumie i nie wie, gdzie jest. Powiedział też, że jeśli ja wiem, gdzie jesteśmy i jak wrócić, to ja przejmuję prowadzenie. To był trudny moment, ale przecież znałem drogę powrotną. Na szczęście widziałem, że Franck ma dalej w rękach wszelkie umiejętności alpinistyczne. Zacząłem mu mówić, co ma robić i on to wykonywał. Np. powiedziałem, że teraz będzie mnie dalej spuszczał na linie. Zaczął więc przygotowania do kolejnego spuszczania, ale inną metodą niż wcześniej. Ja się na to nie zgodziłem i powiedziałem, że ma mnie spuszczać używając tzw. "ósemki", którą miał przy pasie. Posłuchał mnie i wrócił do tej metody, którą używał wcześniej. Schodziliśmy teraz krótszymi odcinkami, aby się dobrze widzieć i słyszeć.
     Pod sam koniec, gdy byliśmy już przy lodowcu, Frank zaczął mnie pytać, co się stało, że boli go bark, głowa i prawa pierś. Wyjaśniłem, że upadł. Nie pamiętał nic z naszych ustaleń i naszej rozmowy po upadku. Natomiast wróciła normalna pamięć. Wiedział już, gdzie idziemy. Było tak, jak wcześniej. 
     Po ponad ośmiu godzinach wspinaczki wróciliśmy do schroniska na godz. 14.30. Po posiłku i przebraniu się, zrobiliśmy sobie ostatnie pamiątkowe zdjęcia, założyliśmy rakiety śnieżne i zeszliśmy do samochodu. 

     Nogi bolały mnie niemiłosiernie. Kolana trochę napuchły. A twarz miałem po prostu spaloną. Ale ile w tym wszystkim było radości!!! Po powrocie do samochodu, jeszcze chwilę regenerowaliśmy siły i powrót samochodem do Paryża - 650 km. Po północy byliśmy w domu.

     Na koniec zdjęcie zrobione podczas innej wyprawy, które pokazuje z dalszej perspektywy trasę, którą przeszliśmy:


powrót