Chodzenie po Bieszczadach

Powrót

Wyruszyliśmy spod dworca Łódź Fabryczna. Dwa busy Mocnych w Duchu, jedna osobówka, a większość osób autokarem rejsowym firmy Neobus. Jedziemy do Wetliny, aby pochodzić po Bieszczadach. Miłe zaskoczenie już na samym początku, bo autobus, który miał dowieźć ekipę do Sanoka, dwa dni wcześniej zmienił rozkład jazdy i dojeżdżał już do Wetliny. W Wetlinie ojcowie Franciszkanie powiedzieli, że przywieźliśmy słońce. Rzeczywiście Bieszczady są zalane. Szlaki całe w Błocie, ale w niczym się nie poddajemy. Pobyt w Wetlinie rozpoczęliśmy Eucharystią, dopiero po niej pierwszy posiłek. Gotowanie dla 48 osób było nielada wyzwaniem. Kuchnią zajmowała się codziennie inna osoba z odpowiedzialnych, korzystając z pomocy Młodości. Po przyjeździe podzieliliśmy się na pokoje dyżury kuchenne. Panowie zajmowali się głównie sprzątaniem po posiłkach, dziewczyny ich przygotowaniem. Miłym zaskoczeniem było też to, że w domu nie było internetu. Po internet trzeba było wyjść na miasto, bo na drodze był już zasięg. Co ciekawe - brak internetu bardziej dokuczał dorosłym niż młodzieży. :)

Jak otworzysz mapę i klikniejsz konkretny szlak, to pojawią się informacje nt. danego spaceru.

Dzień 1 - 25 km

Wyszliśmy wszyscy razem, aby dojść do szczytu Smerek (1222 m n.p.m). Wiadomo, że w Bieszczadach nie są ważne szczyty, a trasa, która jest do przebycia. Już w trakcie drogi podzieliliśmy się na dwie ekipy - drużynę leszczy i drużynę szczupaków. W leszczach było 10 osób, a w szczupakach 37. Jedna osoba została w domu. Szlaki były całe w błocie. Wydawało się momentami, że są nie do przejścia. Tylko kilka osób nie wywaliła się ani razu. A większość po kilka razy. Mijamy starsze małżeństwo, które wyglądało na doborowych piechurów bieszczadzkich i mówimy do nich, że ta trasa to tragedia. A oni do nas - nie jest źle, bywało dużo gorzej. Tymczasem nam trudno sobie wyobrazić, że szlaki mogłyby być w gorszym stanie. Chyba z błotem po pas... Po powrocie do domu i pysznej kolacji, na zakończenie mieliśmy Eucharystię, a po niej dzielenie w grupach i adorację dziękczynną za cały dzień.

Dzień 2 - 23 km

Drugi dzień to atak na połoninę. Szczupaki zrobiły dwie połoniny - Wetlińską i Caryńska. Zaś leszcze przeszły przez Połoninę Wetlińską. Ten dzień zaczynaliśmy 17 leszczy i 27 szczupaków. W domu zostały 4 osoby. Dwa leszcze musiały zawrócić ze schroniska Chatka Puchatka - Uli odpadła podeszwa, a Sylwia, z naderwanym ścięgnem z poprzedniego dnia zawróciła razem z nią. Niektóre szczupaki też stały się leszczami. Po zejściu z Połoniny Caryńskiej postanowiły wrócić do bazy, pokonując tego dnia dystans 10 km i 650 m przewyższenia. Brawa dla nich, bo tego dnia mieliśmy mocne tempo marszu. 22 szczupaki, które kontynuowały trasę zrobiły to bezboleśnie, choć Michałowi i Karolowi odpadała podeszwa, to jednak chłopcy skorzystali z opasek na rękę, które poradziły sobie z tym, że dało się kontynuować nasz górski spacer. Warto dodać, że kierowca busa, który zawoził nas na do Ustrzyk Górnych nie wierzył, że młodzież jest w stanie przejść dwie połoniny jednego dnia i to zaczynając wędrówkę późno, bo tuż przed godziną 11. Mówił nam, żebyśmy dzwonili z trasy i z chęcią nas odwiezie. A jednak udało się - w większości przeszliśmy całą trasę. Wieczorem Eucharystia i ognisko z pysznymi kiełbaskami oraz ryżem, który został z poprzedniego dnia.

Dzień 3 - 13 km

Coraz więcej drobnych kontuzji paraliżuje nasze ekipy. Dlatego zaplanowaliśmy, że niedziela będzie lightowa, jeśli chodzi o góry. Tego dnia w domu ponad dziesięć osób. Powody zrozumiałe - zdarte pięty, bolące ścięgna, duża liczba odcisków. W trasę wyruszyło 13 szczupaków i 19 leszczy. Zaplanowaliśmy taką trasę, że spotkaliśmy się na szczycie Jasło (1158 m. n.p.m.) Trasa leszczy na szczyt miała 4 km, a szczupaków 10 km. Planowaliśmy, że leszcze wrócą ze szczytu tą samą trasą, jednak mieli na tyle sił, że postanowili zrobić trasę szczupaków. Gdy wyruszyliśmy ze szczytu, po ok. 15 minutach zaczęło grzmieć. Szczupaki zaczęły zbiegać z góry. Ulewa zaczęła się 30 sekund po wejściu do samochodów. Tymczasem deszcz zastał leszcze tuż za szczytem Okrąglik (1101 m. n.p.m.). W ten oto sposób, tego dnia leszcze miały trudniejszą drogę od szczupaków. Doświadczamy tego w górach, że droga nie równa się droga. Ta sama droga nie jest tą samą drogą za pół godziny, bo gdy zmieniają się okoliczności - czasem zmienia się wszystko. Ponieważ wróciliśmy wcześniej z gór, to tego dnia wyjątkowo mieliśmy obiad, a potem jeszcze kolację. Po kolacji zaś pyszne, niedzielne lody. Był też czas na piłkarzyki, gry planszowe, siatkówkę, ognisko, masaże nóg... był czas na wszystko.

Dzień 4 - 28 km (szczupaki) i 19 km (leszcze) - Tarnica

Do naszej ekipy dotarł Adrian Zieliński. Jest nas teraz 49 osób. Dziś zaatakowaliśmy szczyt Bieszczad - Tarnica (1346 m. n.p.m). Zdumiewający był podział na grupy, który zrobiliśmy po porannym uwielbieniu. 20 osób zostaje w domu! Mamy 22 leszcze i 7 szczupaków. Po drodze deszcz złapał wszystkich. Szczupaki, korzystając z okazji, że są tak nieliczni wyrwali pod górę bardzo ostro. Po 10 minutach nie było już widać Madzi i Justynki. Zapadła decyzja, że dziewczyny są dorosłe i sobie poradzą - niech idą swoim tempem. Tymczasem szczupaki, czy już rekiny - rozpoczęły pościg na szczyt. Mimo kilku krótkich przystanków na ubranie kurtki, czy łyk wody - średnia prędkość wchodzenia na szczyt była 4,4km/h. Wszyscy zobaczyliśmy, że taki marszobieg sprawia nam dużą frajdę i w taki sposób rekiny kontynuowały trasę przez Połoninę Bukowską, Wołosate, aż do Ustrzyk Górnych. Ostatnie 14 km było w deszczu bez żadnej przerwy. Średnia prędkość marszu wynosiła 6 km/h.

Tymczasem leszcze miały prawdziwy hardcore. Najprawdopodobniej zapamiętają ten dzień do końca życia. Gdy byli już prawie na szczycie, nastąpiło załamanie pogody. Złapał ich bardzo mocny wiatr, deszcz i grad, mgła i przenikliwe zimno. Niektóre dziewczyny były w krótkich spodenkach, Dorota zaliczyła dwukrotną glebę w błoto - była w błocie cała od włosów i twarzy po całe ubranie, Adrian zasnął z zimna na szczycie, chłopaki schodzący szybciej pomylili szlaki i zamiast wracać do domu oddalali się od celu, w mgle trudno było iść poprawnie szlakiem. Mniej doświadczeni wyjadacze górscy byli w panice, przypuszczając, że dojście do domu jest nierealne. Grupa się podzieliła - 5 osób wracało tą samą (najkrótszą) trasą, pozostali planowanym szlakiem - dłuższym o dwa kilometry. O. Paweł modlił się, aby nikogo nie zdmuchnęło, szczęśliwie wszyscy dotarli do domu. Największy ubaw był z tych szczupaków, którzy tego dnia wybrali się z leszczami, aby przejść szybko traskę i wrócić do domu, mieli bowiem być na miejscu dwie godziny przed szczupakami. Okazało się ostatecznie, że byli o dwie godziny później. Było tak mokro, że niestety nie ma nagrań tego momentu, a i tak niektóre telefony zamokły. To był kolejny dzień, kiedy doświadczyliśmy, że ten sam szczyt nie równa się temu samemu szczytowi. Wystarczy wchodzić na niego dwie godziny później. Pogoda (czyli okoliczności) zmieniają wszystko.

Dzień 5

Cały dzień deszcz i burze. Zostaliśmy w domu, mieliśmy próbę śpiewu, spotkanie modlitewne i integrację. Tego dnia Kacper, nasz najmłodszy szczupak, miał 11 urodziny.

Dzień 6 - 31 km (szczupaki) i 10 km (leszcze)

Na ostatni dzień zaplanowaliśmy dla szczupaków najdłuższą trasę. Mimo zapowiedzi deszczu przez cały dzień, szczupaki miały przejść szlak graniczny - ponad 30 km. Tego dnia zgłosiło się 21 szczupaków. Wolniejsze szczupaki wyruszyły o 7.30, zaś te z lepszą kondycją o godz. 9.00. Jedni i drudzy wrócili w okolicy godz. 17.00. Na szlaku przeszliśmy przez Krzemieniec - szczyt na styku trzech granic (Polski, Ukrainy i Słowacji). Tymczasem leszcze zaatakowały Połoninę Caryńską, pokonując trasę 10 km. Jedna ekipa szła z Ustrzyk Górnych, a druga z Brzegów Górnych - spotkali się na środku połoniny i wymienili kluczami do busów. Mimo deszczu, były też przejaśnienia, które pozwoliły podziwiać piękne widoki. Za każdym razem, kiedy leszcze śpiewały o słońcu - ono wychodziło zza chmur. Leszcze widziały na błotnym szlaku ślady wilków i ślady niedźwiedzia. Najadły się sporo jagód, podziwiały piękne strumyki.

Wypad w Bieszczady zaczęliśmy od marszu w błocie i skończyliśmy na maszerowaniu w błocie. Taka klamra błotna całego wyjazdu, jednak ostatniego dnia byliśmy już zaprawieni w błotnym świecie i w wielu miejscach nawet nie omijaliśmy błota, bo buty i tak były zupełnie mokre. Wielkie zaskoczenie było po powrocie do domu - awaria wody. Ponieważ byliśmy usmarowani błotem - wszyscy skorzystaliśmy z zimnej rzeczki, która płynie przy kościele. Kąpiel w zimnym strumyku była pięknym podsumowaniem wyjazdu. Góry uczą życia, pokory, hartują ducha, każą podporządkowywać się okolicznościom i dostosowywać odpowiednio środki do celu. Z takim doświadczeniem wyjeżdżamy z Bieszczad. Piękny wspólny czas. Wszystkim dziękujemy!